poniedziałek, 26 listopada 2012

Anna Karenina






Kino niczym teatr
Joe Wright jest artystą. Jego filmy można nazwać małymi arcydziełami. W roku 2005 przywrócił wiarę w gatunek jakim jest dramat kostiumowy. „Duma i uprzedzenie” uznana została za najlepszą ekranizację słynnej powieści, w 2007 wspiął się jeszcze wyżej, tworząc „Pokutę”. Znakomicie zrobiony i skomponowany. Swoimi dwoma ostatnimi filmami chciał uciec od łatki twórcy melodramatów w stroju z epoki, co zostało przyjęte mieszanymi opiniami i recenzjami. „Solistę” uznano za zbyt napuszonego i przesłodzonego, a „Hannę” za nieprzemyślaną. Dziś Wright wraca do wciśniętego w gorset dramatu. Wraca ze starą gwardią: główną rolę znowu gra Keira Knightley, muzykę komponuje Dario Marianelli, Seamus McGarvey odpowiada za zdjęcia, Jacqueline Durran kolejny raz skroiła znakomite kostiumy. A jednak mimo tego reżyser z Wielkiej Brytanii nie wraca do starego sprawdzonego przepisu na dramat. Jego artystyczne poszukiwania trwają dalej.
Historia Anny Kareniny, napisana przez Lwa Tołstoja w 1877 roku już nie raz czy nie dwa była przenoszona na ekrany, niestety raczej z marnym skutkiem. Powód jest dosyć oczywisty powieść psychologiczna, która ma jakieś sześćset stron nie ułatwia zadania reżyserom, tym bardziej, że twórcy podchodzą do Kareniny z bardzo szkolną wizją. Zwyczajnie chcą przenieść historię ze stron książki na taśmę filmową, a tak się nie da! Po pierwsze akcja musiałaby niesamowicie szybko biec, film trwałby z cztery godziny i wreszcie trzeba pamiętać, że nie wszystko da się od tak przedstawić na kinowym ekranie. Ból jest tym większy, że powieść Tołstoja daje wielkie możliwości twórcy do popuszczenia wodzy fantazji. Podobnie jest zresztą z innymi ekranizacjami rosyjskich powieści, jak „Mistrz i Małgorzata” czy „Zbrodnia i kara”.
Wright ma w sobie jednak sporo odwagi i postanawia przedstawić w „Annie Kareninie” swoją wizję. Nie zmienia oczywiście historii, dalej prezentuje losy kobiet z wyższych sfer w carskiej Rosji, która sprzeciwia się ustalonemu porządkowi społecznemu. Zawierając nieformalny związek z oficerem huzarów Aleksandrem Wrońskim, opuszczając męża, wysoko postawionego urzędnika, skazuje siebie na towarzyską banicję. Wkrótce okazuje się, że wyklęcie przez otoczenie to nic w porównaniu z wyrzeczeniem się macierzyństwa i odejściem od syna. Słynna na cały świat historia się nie zmienia.
„Nowa, odważna wizja!” krzyczały napisy ze spotów reklamowych, czy plakatów promocyjnych. Zazwyczaj „odważna wizja” okazuje się oklepanym, starym tematem. Przy „Annie Kareninie” producenci mogą spać z czystym sumieniem. Brytyjczyk ryzykownie odpuścił sobie inscenizacyjny rozmach, umieszczając niemal całą akcję na scenie. Obrazy i dekoracje są bardzo umowne. Tło jest często zwyczajnie namalowane, a meble i wnętrza pomieszczeń skromne jedynie do tego stopnia, by utrzymać iluzję danego miejsca. Przez to mamy poczucie pewnej klaustrofobii, czy zawrotu głowy przy ciągle zmieniających się dekoracjach. Bohaterowie, pokonując parę kroków, potrafią przejść od urzędu do wykwintnej restauracji. Wszystko oczywiście w wielkim stylu i z pewnym rozmachem. Reżyser pokazuje, jak wielkie możliwości ma kino. Czy udowadnia też ostateczne zwycięstwo dziesiątej muzy nad teatrem? Rzecz bardzo sporna, ale na pewno pokazuje, jaką siłę ma film jeżeli jedynie ma się do pokazania pewną wizję.
Niesamowita jest też rytmika, jaka towarzyszy „Annie Kareninie”. Często wręcz musicalowa, sztuczna (co jest wielkim plusem) i znowu umowna do granic możliwości. Znakomicie pozwala to widzowi odczuć zachowanie otoczenia. Widzimy jak poruszają się damy, jak siadają i wstają dokładnie w tych samych chwilach. Absolutnie fantastyczne są sceny w biurze, gdzie pracujący urzędnicy mają ruchy tak rytmiczne, ich zwroty są dynamiczne, ale synchroniczne. To wtedy mamy niemalże poczucie, jakby bohaterowie tańczyli. Poza tym wygląda to po prostu przepięknie. Zresztą takimi scenami właśnie film jest przepełniony Oczywiście Wright nie odpuścił sobie balu i zaprezentował go bajecznie. W zachwyt wpadniemy również przy konnych wyścigach (cóż za wielki minimalizm!), czy chyba najbardziej wymownej scenie w teatrze, kiedy to wszystkie oczy skupione są na występnej Annie.
Starzy współpracownicy też nie zawiedli, genialnie odnalazł się Seamus McGarvey, który ma pomysł na zdjęcia i doskonale rozumie się z reżyserem. O Oscara po raz drugi powalczy też zapewne twórczyni kostiumów (wcześniej była już nominowana za kostiumy z „Pokuty”), Jacqueline Durran zna się na swojej robocie i skraja przepiękne suknie, które zachwycają publikę. W duecie z McGarverem tworzą małe arcydzieła. Wspomniana już przeze mnie scena balu jest tego najlepszym przykładem.
Muszę też wspomnieć o rosyjskim charakterze filmu. „Anna Karenina” charakteryzuje się, bardzo podobnie jak „Ostatnia stacja” (nota bene film opowiada o ostatnich dniach Tołstoja), znakomitym wyczuciem charakteru rosyjskich osobowości i postaw. W tamtym przypadku bardzo wielki udział w produkcji brali Rosjanie, tu film jest w stu procentach brytyjski. Wielka zasługa w tym Dario Marinelliego. Jego świetna ścieżka dźwiękowa nie tylko nadaje produkcji teatralnego wydźwięku, ale też wprowadza rosyjskiego ducha. Myślę, że on też stanie w boju o Złotego Rycerza i wcale nie jest w tej walce pozbawiony szans (choć ma już na koncie Oscara za wspominaną „Pokutę”).
A jaka jest sama Anna Karenina z twarzą Keiry? Knightley od początku jest muzą Wrighta, co do tej pory się sprawdzało, bardziej przy „Dumie i uprzedzeniu” (najlepsza kreacja aktorki jaką widziałem), trochę mniej przy „Pokucie”, ale tam rola nie była aż tak wymagająca. W „Annie Kareninie” wydaje się najsłabsza. Brytyjka głównie pięknie wygląda (urody na pewno nie można jej odmówić) i z gracją nosi uszyte specjalnie dla niej stroje. Jednak nie radzi sobie z ciężarem postaci, zawiedzeni będą przede wszystkim ci, którzy powieść Tołstoja przeczytali. Anna z książki jest bardzo zmienna, wielowymiarowa, czytelnik nie zawsze jest w stanie ją lubić. Keira płacze, krzyczy, śmieje się, ale ciągle jest jakby pusta. Może to kwestia doświadczenia, może zwyczajnie ograniczenie talentu? Na pewno ginie w scenach z Jude'em Law, który jako małomówny Karenin bryluje. Wybór zupełnie nieoczywisty sprawdza się bardzo dobrze. Wszystko w nim jest naturalne, a postać jest tak różna od tych, które grywał do tej pory. Odcina się też poniekąd od prześladującego go stereotypu amanta i lowelasa. Miło ogląda się też Gleesona w roli Lewnina, bohatera tak bardzo irytującego w książkowym pierwowzorze. W ogóle reżyser poświęcił dużo miejsca i czasu na postaci poboczne, co obrazowi wychodzi jak najbardziej na plus.
Nie wiem też czy to wina głównej aktorki czy scenariusza, ale po seansie czuję niedosyt. Właściwie nie rozumiem przekazu, a przynajmniej nie w stu procentach. Oczywiście „Anna Karenina” to powieść wielkiego kalibru, pełna myśli i przekazów różnego rodzaju, ale jednak brakuje tu tej emancypacji i powodów dla tragicznego końca głównej bohaterki. Cała końcówka filmu jest w porównaniu do reszty niesłychanie niedopracowana, czy nieprzemyślana. Z wielkim sukcesem udało zaprezentować się tę wielką występną miłość, ale rozterki głównych bohaterów po podjęciu decyzji o wykluczenia się z życia towarzyskiego nie są już tak łatwe do odczytania.
Mam więc z Kareniną pewien problem, bo doceniam i wręcz uwielbiam sposób i odwagę w jaki została podana. Naprawdę już choćby dla tego warto iść do kina. Z drugiej strony treść została dosyć zaniechana, ale też nie na całej linii. Szkoda, szkoda, szkoda! Szkoda, bo „Anna Karenina” ociera się o mistrzostwo, o typowe 10 na 10. Polecam wam w ostatecznym rachunku, bo i tak jest to jeden z najciekawszych filmów trwającego roku.

- Łukasz Kowalski

7 komentarzy:

  1. Czekam na ten film i z pewnością go obejrzę. A recenzja jak najbardziej zachęca do tego.

    OdpowiedzUsuń
  2. I świetnie oddaje klimat filmu, dokładnie wszystko opisuje tak abyśmy wiedzieli czego się spodziewać, zostawiając przy okazji smaczek na pójście do kina. Może uchroni kilka osób przed wielkim zdziwieniem w czasie seansu i późniejszymi komentarzami, że film jakiś taki dziwny, a tak to będzie wiadome, że jest on utrzymany w teatralnej konwencji.

    OdpowiedzUsuń
  3. Na razie nie mam w planach oglądać Anny - właśnie ze względu na osobę Keiry, ale to co piszecie sprawi, że może kiedyś w domowym zaciszu obejrzę - lubię takie eksperymenty z formą i nadanie ram teatralnych w filmie. Choćby dwa inne przykłady odrobinę o ten się ocierające to niesamowicie umowne pod względem przestrzeni Dogville - Larsa von Triera, choć tam umowność wymuszona jest manifestem Dogmy 95. I kolejny tytuł to ekranizacja podobnie jak Anna rosyjskiej literatury - Bracia Karamazow - Petra Zelenki (choć w tym drugim przypadku umowność teatralna miesza się z życiem). Choć nie oglądałem filmu, dzięki Waszej recenzji nabieram bardzo wizualnego poglądu na produkcję Wrighta, tak się zastanawiam czy konwencja teatralna nie stawia widza na równi z arystokracją rosyjką, która tak bardzo ocenia Annę, czy widz także nie zostaje na siłę postawiony w roli otoczenia (bardziej niż w formie filmowej) i zapytany: a Ty jak ją oceniasz... ale to takie moje przemyślenia po recenzji :-)

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. Cieszy mnie ta recenzja. Osobiście na poprzednich filmach Wrighta się nie zawiodłam, mam nadzieję, że mogę liczyć na dobre widowisko. Bo chyba tak należy nazwać Annę Kareninę.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  5. Już po seansie mogę skomentować: zacznę od tego, że nie zgodzę się na temat Keiry. Zawsze wydawała mi się sztuczna i pusta w tym, co robi, ale ostatnio uświadomiłam sobie, że takie role jak ta, bądź w "Dumie i uprzedzeniu" albo "Księżnej" są dla niej stworzone. Dla mnie była prawdziwą, temperamentną kobietą i ukradła cały film. Prezentuje się pięknie i wiarygodnie i dla mnie była zaskoczeniem.
    Zgadzam się, że rytmika i dynamika w tym filmie to coś znaczącego i wartego uwagi: teatralność, jaka towarzyszy scenom tanecznym, bądź po prostu właśnie rytmicznym sprawia, że efekt jest jeszcze potężniejszy. Kostiumy i scenografia to kolejne aspekty filmu, o których może być głośno na Oscarach, a nawet jeśli nie, to i tak warto je skomplementować.
    Dla mnie "Anna Karenina" to wielkie zaskoczenie na plus, choć Aaron Johnson coś mi nie pasował do postaci Wrońskiego, chociaż zagrał poprawnie.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  6. Bardzo chciałam zobaczyć ten film, ale z braku czasu nie udało mi się tego zrobić. Bardzo szybko zszedł z sal kinowych, co przy filmie zrobionym z takim rozmachem i tak wyczekiwanym, jest raczej zaskoczeniem. Bardzo żałuję, bo jestem ogromną miłośniczkom musicali, dramatu, a dodatkowo, jak to świetnie ujeliście, "wciśniętego w gorset".

    OdpowiedzUsuń
  7. Dwa lata po, ale jestem po seansie. Nie zgodzę sie, że film oddał ducha "rosyjskowości". Dla mnie w ogóle nie cuzć Rosji w tym filmie, KK nie do końca się sprawdziła w tej roli. Uważam, że w jej dorobku są lepsze role.

    OdpowiedzUsuń