Kino
niczym teatr
Joe
Wright jest artystą.
Jego filmy można nazwać małymi arcydziełami. W roku 2005
przywrócił wiarę w gatunek jakim jest dramat kostiumowy. „Duma i
uprzedzenie” uznana została za najlepszą ekranizację słynnej
powieści, w 2007 wspiął się jeszcze wyżej, tworząc „Pokutę”.
Znakomicie zrobiony i skomponowany. Swoimi dwoma ostatnimi filmami
chciał uciec od łatki twórcy melodramatów w stroju z epoki, co
zostało przyjęte mieszanymi opiniami i recenzjami. „Solistę”
uznano za zbyt napuszonego i przesłodzonego, a „Hannę” za
nieprzemyślaną. Dziś Wright wraca do wciśniętego w gorset
dramatu. Wraca ze starą gwardią: główną rolę znowu gra Keira
Knightley, muzykę komponuje Dario Marianelli, Seamus McGarvey
odpowiada za zdjęcia, Jacqueline Durran kolejny raz skroiła
znakomite kostiumy. A jednak mimo tego reżyser z Wielkiej Brytanii
nie wraca do starego sprawdzonego przepisu na dramat. Jego
artystyczne poszukiwania trwają dalej.
Historia
Anny Kareniny, napisana przez Lwa Tołstoja w 1877 roku już nie raz
czy nie dwa była przenoszona na ekrany, niestety raczej z marnym
skutkiem. Powód jest dosyć oczywisty powieść psychologiczna,
która ma jakieś sześćset stron nie ułatwia zadania reżyserom,
tym bardziej, że twórcy podchodzą do Kareniny z bardzo szkolną
wizją. Zwyczajnie chcą przenieść historię ze stron książki na
taśmę filmową, a tak się nie da! Po pierwsze akcja musiałaby
niesamowicie szybko biec, film trwałby z cztery godziny i wreszcie
trzeba pamiętać, że nie wszystko da się od tak przedstawić na
kinowym ekranie. Ból jest tym większy, że powieść Tołstoja daje
wielkie możliwości twórcy do popuszczenia wodzy fantazji. Podobnie
jest zresztą z innymi ekranizacjami rosyjskich powieści, jak
„Mistrz i Małgorzata” czy „Zbrodnia i kara”.
Wright
ma w sobie jednak sporo odwagi i postanawia przedstawić w „Annie
Kareninie” swoją wizję. Nie zmienia oczywiście historii, dalej
prezentuje losy kobiet z wyższych sfer w carskiej Rosji, która
sprzeciwia się ustalonemu porządkowi społecznemu. Zawierając
nieformalny związek z oficerem huzarów Aleksandrem Wrońskim,
opuszczając męża, wysoko postawionego urzędnika, skazuje siebie
na towarzyską banicję. Wkrótce okazuje się, że wyklęcie przez
otoczenie to nic w porównaniu z wyrzeczeniem się macierzyństwa i
odejściem od syna. Słynna na cały świat historia się nie
zmienia.
„Nowa,
odważna wizja!” krzyczały napisy ze spotów reklamowych, czy
plakatów promocyjnych. Zazwyczaj „odważna wizja” okazuje się
oklepanym, starym tematem. Przy „Annie Kareninie” producenci mogą
spać z czystym sumieniem. Brytyjczyk ryzykownie odpuścił sobie
inscenizacyjny rozmach, umieszczając niemal całą akcję na scenie.
Obrazy i dekoracje są bardzo umowne. Tło jest często zwyczajnie
namalowane, a meble i wnętrza pomieszczeń skromne jedynie do tego
stopnia, by utrzymać iluzję danego miejsca. Przez to mamy poczucie
pewnej klaustrofobii, czy zawrotu głowy przy ciągle zmieniających
się dekoracjach. Bohaterowie, pokonując parę kroków, potrafią
przejść od urzędu do wykwintnej restauracji. Wszystko oczywiście
w wielkim stylu i z pewnym rozmachem. Reżyser pokazuje, jak wielkie
możliwości ma kino. Czy udowadnia też ostateczne zwycięstwo
dziesiątej muzy nad teatrem? Rzecz bardzo sporna, ale na pewno
pokazuje, jaką siłę ma film jeżeli jedynie ma się do pokazania
pewną wizję.
Niesamowita
jest też rytmika, jaka towarzyszy „Annie Kareninie”. Często
wręcz musicalowa, sztuczna (co jest wielkim plusem) i znowu umowna
do granic możliwości. Znakomicie pozwala to widzowi odczuć
zachowanie otoczenia. Widzimy jak poruszają się damy, jak siadają
i wstają dokładnie w tych samych chwilach. Absolutnie fantastyczne
są sceny w biurze, gdzie pracujący urzędnicy mają ruchy tak
rytmiczne, ich zwroty są dynamiczne, ale synchroniczne. To wtedy
mamy niemalże poczucie, jakby bohaterowie tańczyli. Poza tym
wygląda to po prostu przepięknie. Zresztą takimi scenami właśnie
film jest przepełniony Oczywiście Wright nie odpuścił sobie balu
i zaprezentował go bajecznie. W zachwyt wpadniemy również przy
konnych wyścigach (cóż za wielki minimalizm!), czy chyba
najbardziej wymownej scenie w teatrze, kiedy to wszystkie oczy
skupione są na występnej Annie.
Starzy
współpracownicy też nie zawiedli, genialnie odnalazł się Seamus
McGarvey, który ma pomysł na zdjęcia i doskonale rozumie się z
reżyserem. O Oscara po raz drugi powalczy też zapewne twórczyni
kostiumów (wcześniej była już nominowana za kostiumy z „Pokuty”),
Jacqueline Durran zna się na swojej robocie i skraja przepiękne
suknie, które zachwycają publikę. W duecie z McGarverem tworzą
małe arcydzieła. Wspomniana już przeze mnie scena balu jest tego
najlepszym przykładem.
Muszę
też wspomnieć o rosyjskim charakterze filmu. „Anna Karenina”
charakteryzuje się, bardzo podobnie jak „Ostatnia stacja” (nota
bene film opowiada o ostatnich dniach Tołstoja), znakomitym
wyczuciem charakteru rosyjskich osobowości i postaw. W tamtym
przypadku bardzo wielki udział w produkcji brali Rosjanie, tu film
jest w stu procentach brytyjski. Wielka zasługa w tym Dario
Marinelliego. Jego świetna ścieżka dźwiękowa nie tylko nadaje
produkcji teatralnego wydźwięku, ale też wprowadza rosyjskiego
ducha. Myślę, że on też stanie w boju o Złotego Rycerza i wcale
nie jest w tej walce pozbawiony szans (choć ma już na koncie Oscara
za wspominaną „Pokutę”).
A
jaka jest sama Anna Karenina z twarzą Keiry? Knightley od początku
jest muzą Wrighta, co do tej pory się sprawdzało, bardziej przy
„Dumie i uprzedzeniu” (najlepsza kreacja aktorki jaką
widziałem), trochę mniej przy „Pokucie”, ale tam rola nie była
aż tak wymagająca. W „Annie Kareninie” wydaje się najsłabsza.
Brytyjka głównie pięknie wygląda (urody na pewno nie można jej
odmówić) i z gracją nosi uszyte specjalnie dla niej stroje. Jednak
nie radzi sobie z ciężarem postaci, zawiedzeni będą przede
wszystkim ci, którzy powieść Tołstoja przeczytali. Anna z książki
jest bardzo zmienna, wielowymiarowa, czytelnik nie zawsze jest w
stanie ją lubić. Keira płacze, krzyczy, śmieje się, ale ciągle
jest jakby pusta. Może to kwestia doświadczenia, może zwyczajnie
ograniczenie talentu? Na pewno ginie w scenach z Jude'em Law, który
jako małomówny Karenin bryluje. Wybór zupełnie nieoczywisty
sprawdza się bardzo dobrze. Wszystko w nim jest naturalne, a postać
jest tak różna od tych, które grywał do tej pory. Odcina się też
poniekąd od prześladującego go stereotypu amanta i lowelasa. Miło
ogląda się też Gleesona w roli Lewnina, bohatera tak bardzo
irytującego w książkowym pierwowzorze. W ogóle reżyser poświęcił
dużo miejsca i czasu na postaci poboczne, co obrazowi wychodzi jak
najbardziej na plus.
Nie
wiem też czy to wina głównej aktorki czy scenariusza, ale po
seansie czuję niedosyt. Właściwie nie rozumiem przekazu, a
przynajmniej nie w stu procentach. Oczywiście „Anna Karenina” to
powieść wielkiego kalibru, pełna myśli i przekazów różnego
rodzaju, ale jednak brakuje tu tej emancypacji i powodów dla
tragicznego końca głównej bohaterki. Cała końcówka filmu jest w
porównaniu do reszty niesłychanie niedopracowana, czy
nieprzemyślana. Z wielkim sukcesem udało zaprezentować się tę
wielką występną miłość, ale rozterki głównych bohaterów po
podjęciu decyzji o wykluczenia się z życia towarzyskiego nie są
już tak łatwe do odczytania.
Mam
więc z Kareniną pewien problem, bo doceniam i wręcz uwielbiam
sposób i odwagę w jaki została podana. Naprawdę już choćby dla
tego warto iść do kina. Z drugiej strony treść została dosyć
zaniechana, ale też nie na całej linii. Szkoda, szkoda, szkoda!
Szkoda, bo „Anna Karenina” ociera się o mistrzostwo, o typowe 10
na 10. Polecam wam w ostatecznym rachunku, bo i tak jest to jeden z
najciekawszych filmów trwającego roku.
- Łukasz
Kowalski
Czekam na ten film i z pewnością go obejrzę. A recenzja jak najbardziej zachęca do tego.
OdpowiedzUsuńI świetnie oddaje klimat filmu, dokładnie wszystko opisuje tak abyśmy wiedzieli czego się spodziewać, zostawiając przy okazji smaczek na pójście do kina. Może uchroni kilka osób przed wielkim zdziwieniem w czasie seansu i późniejszymi komentarzami, że film jakiś taki dziwny, a tak to będzie wiadome, że jest on utrzymany w teatralnej konwencji.
OdpowiedzUsuńNa razie nie mam w planach oglądać Anny - właśnie ze względu na osobę Keiry, ale to co piszecie sprawi, że może kiedyś w domowym zaciszu obejrzę - lubię takie eksperymenty z formą i nadanie ram teatralnych w filmie. Choćby dwa inne przykłady odrobinę o ten się ocierające to niesamowicie umowne pod względem przestrzeni Dogville - Larsa von Triera, choć tam umowność wymuszona jest manifestem Dogmy 95. I kolejny tytuł to ekranizacja podobnie jak Anna rosyjskiej literatury - Bracia Karamazow - Petra Zelenki (choć w tym drugim przypadku umowność teatralna miesza się z życiem). Choć nie oglądałem filmu, dzięki Waszej recenzji nabieram bardzo wizualnego poglądu na produkcję Wrighta, tak się zastanawiam czy konwencja teatralna nie stawia widza na równi z arystokracją rosyjką, która tak bardzo ocenia Annę, czy widz także nie zostaje na siłę postawiony w roli otoczenia (bardziej niż w formie filmowej) i zapytany: a Ty jak ją oceniasz... ale to takie moje przemyślenia po recenzji :-)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Cieszy mnie ta recenzja. Osobiście na poprzednich filmach Wrighta się nie zawiodłam, mam nadzieję, że mogę liczyć na dobre widowisko. Bo chyba tak należy nazwać Annę Kareninę.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Już po seansie mogę skomentować: zacznę od tego, że nie zgodzę się na temat Keiry. Zawsze wydawała mi się sztuczna i pusta w tym, co robi, ale ostatnio uświadomiłam sobie, że takie role jak ta, bądź w "Dumie i uprzedzeniu" albo "Księżnej" są dla niej stworzone. Dla mnie była prawdziwą, temperamentną kobietą i ukradła cały film. Prezentuje się pięknie i wiarygodnie i dla mnie była zaskoczeniem.
OdpowiedzUsuńZgadzam się, że rytmika i dynamika w tym filmie to coś znaczącego i wartego uwagi: teatralność, jaka towarzyszy scenom tanecznym, bądź po prostu właśnie rytmicznym sprawia, że efekt jest jeszcze potężniejszy. Kostiumy i scenografia to kolejne aspekty filmu, o których może być głośno na Oscarach, a nawet jeśli nie, to i tak warto je skomplementować.
Dla mnie "Anna Karenina" to wielkie zaskoczenie na plus, choć Aaron Johnson coś mi nie pasował do postaci Wrońskiego, chociaż zagrał poprawnie.
Pozdrawiam
Bardzo chciałam zobaczyć ten film, ale z braku czasu nie udało mi się tego zrobić. Bardzo szybko zszedł z sal kinowych, co przy filmie zrobionym z takim rozmachem i tak wyczekiwanym, jest raczej zaskoczeniem. Bardzo żałuję, bo jestem ogromną miłośniczkom musicali, dramatu, a dodatkowo, jak to świetnie ujeliście, "wciśniętego w gorset".
OdpowiedzUsuńDwa lata po, ale jestem po seansie. Nie zgodzę sie, że film oddał ducha "rosyjskowości". Dla mnie w ogóle nie cuzć Rosji w tym filmie, KK nie do końca się sprawdziła w tej roli. Uważam, że w jej dorobku są lepsze role.
OdpowiedzUsuń