Musicalowy
przełom?
Na
początku była książka Victora Hugo wydana w 1862 roku, w 1908 za
reżyserię pierwszej ekranizacji zabrał się J. Stuart Blackton, a
w 1980 roku w Paryżu odbyła się premiera słynnego musicalu „Les
Miserables”. Coś jest w tej historii tak magnetyzującego, że
twórcy kina czy teatru nie umieją o nim zapomnieć. Od ponad stu
lat uchodzi ona za niewyczerpane źródło inspiracji.
Powieść
na ekrany kin próbowano przenieść ponad 20 (!) razy! Niestety z
raczej marnym skutkiem. Podobnie jak „Anna Karenina” francuskie
dzieło nie doczekało się wersji, która byłaby uznawana za tę
idealną. W tym roku wyzwania podjął się zdobywca Oscara za „Jak
zostać królem” Tom Hooper. Po opowieści o królu-jąkale wydawał
się idealnym kandydatem. Kostiumowa historia o przełomie w
zrujnowanej Francji to temat dla niego znakomity. Ale Hooper
postanowił pójść o krok dalej i zabrać się za ekranizację nie
tyle powieści Hugo, co szalenie popularnego musicalu.
Kino
śpiewane to ciężki kawałek chleba, bardzo niewdzięczna robota,
która przez wielu skreślana jest przez same założenie muzycznego
opowiedzenia historii. Dodatkowo „Les miserables” to musical
monumentalny, jeden z najsłynniejszych, o ile nie najsłynniejszy. W
Londynie jest grany bez przerwy od dnia premiery, co jest absolutnym
rekordem. Polscy widzowie miel okazję zobaczyć spektakl w
warszawskim teatrze muzycznym Roma. Wybrałem się i ja na to
widowisko. Niestety szczerze się rozczarowałem. Nie zrozumiałem
panujących na całym świecie zachwytów. Piosenki wydawały mi się
tak nudne i monotonne, że zlewały się często w jedną całość.
Trudno mi było dostrzec moment kiedy kończyła się jedna
kompozycja, a zaczynała druga. Minęły jednak dwa lata i pojawił
się zwiastun kinowej wersji, a ja oszołomiony obiecującym
trailerem zapomniałem o wszystkich minusach teatralnej wersji i do
kina wybrałem się z dobrym przeczuciem i ogromną nadzieją.
Już
po godzinie jednak Tom Hooper przypomniał mi, co było nie tak z
„Les miserables”. A ja uświadomiłem sobie, że choć nie wiem
jak reżyser by się starał to i tak z przeciętnego musicalu nie
uczyni arcydzieła, piosenek przecież nie zmieni.
Co
ciekawe, nie mogę powiedzieć przy tym, że „Nędznicy” to film
zły, w pewien sposób mogę go wręcz uznać za całkiem dobry. Od
strony technicznej wręcz zachwycający. Może pochwalić się
nominacjami do Oscara za scenografię, kostiumy oraz charakteryzację
i są to wyróżnienia jak najbardziej zasłużone. Film przedstawia
stereotypowe wyobrażenie o Francji z XIX wieku. Imponujące, pełne
rozmachu i dopracowane do najmniejszych szczegółów. Kostiumy są
dobrane znakomicie do postaci i sytuacji. Wrażenie robi też
charakteryzacja, zwłaszcza przy zniszczonej Fantine i starzejącym
się głównym bohaterze. Największą zagadką był sposób w jaki
Hooper nagrywał swych bohaterów. Każdy z aktorów śpiewał „na
żywo”, a nie jak zazwyczaj z playbacku. To jest największą siłą
musicalu i tym co wyróżnia go spośród innych. Takie rozwiązanie
pozwoliło aktorom na bardzo realne oddanie emocji przekazanych w
piosence (zwłaszcza Anne Hathaway i Hugh Jackman). Grają niczym
aktorzy na deskach teatru. Dźwiękowo też wypada to fantastycznie.
Myślę, że „Nędznicy” mogą na trwałe zmienić sposób
myślenia o musicalu i tego jak się za niego zabrać.
Kręcenie
aktorów na żywo było nie lada wyzwaniem dla reżysera, ale
najwięcej wymagało od samych grających. Musieli oni być dobrani
znakomicie, a z tym jest już pewien problem. Zachwyca oczywiście
Hugh Jackman w roli Jeana Valjeana. Ale to nie było chyba dla nikogo
wielką niespodzianką, bo aktor ten słynie bardziej z swoich
dokonań na deskach Broadwaya niż na kinowym ekranie. Podobnie z
pięknie śpiewającą Amandą Seyfried, która ujawniła swój
przeogromny talent w „Mamma Mia!”. Szkoda, że reżyser powierzył
jej rolę Cosette, czyli bardzo jednak epizodyczną i ze słabym
repertuarem. Postać ta nie ma zupełnie nic do zaoferowania,
wszystkie najnudniejsze balladki należą do niej. Świetnie wypada
też duet Heleny Bonhan Carter i Sachy Borena Cohena. Oberżysta i
oberżystka to zresztą jedne z najsympatyczniejszych postaci, choć
i ich piosenki opierają się na jednej nucie. Samantha Barks
debiutuje z dobrymi warunkami, ale przecież rolę tą odgrywa od
pewnego czasu w teatrze.
Warto
zwrócić uwagę na Anne Hathaway. Aktorka nie ma tak potężnego
głosu jak zachwycająca Susan Boyle, ale jej interpretacja wzrusza
najtwardsze serca. Wielka w tym zasługa wyczucia reżysera i sposobu
filmowania Anne, ale też śpiewaniu na żywo. Tak samotnej bohaterki
w kinie od dawna nie widzieliśmy. Od kilku miesięcy jesteśmy też
świadkami wielkiej kampanii promującej Hathaway jako tej, która
powinna odebrać w tym roku Oscara. Cała szopka jest zupełnie nie
potrzebna, bo kreacja sama się broni. Globa już otrzymała, Złoty
Rycerz też zapewne powędruję do jej szczupłej osóbki.
Natomiast
za zupełną pomyłkę uznaję Eddiego Redmayne'a, obserwuję go od
pewnego czasu i muszę uznać, że umiejętności specjalnych nie ma.
W niczym nie jest lepszy od tak znienawidzonego Zacka Efrona. Do tego
chłopak śpiewa jak pierwszej klasy kastrat. Nijak ma się to do
charyzmatycznego Mariusa. Niestety na ekranie tylko drażni. Bardziej
skomplikowanym przypadkiem jest Russell Crowe, aktor przecież
znakomity. Rola w „Les miserables” to jego pierwszy udział w
musicalu, choć amatorsko Crowe zajmuje się śpiewaniem od dawna. Na
ekranie wypada jednak zupełnie niepewnie. Ma mocne momenty, niestety
zdominowane przez wiele słabszych. Aktor śpiewa jakby „do
wewnątrz” nie wypuszczając powietrza, co sprawia wrażenie
śpiewania dosyć przygłuszonego. Blado wypada choćby na tle
mocnego głosu Łukasza Dziedzica, który świetnie odgrywał tę
rolę w Romie.
Przełom
w musicalu? W pewnym sensie tak, choć szkoda, że ten krok musiał
postawić właśnie reżyser przy tak średnim widowisku jakim są
„Nędznicy”. Z drugiej strony to właśnie tu jak chyba nigdzie
indziej jest taki wachlarz uczuć głównych bohaterów. Najciekawsze
jednak zagrywki techniczne nie uratują filmu od dłużyzn, słabej
historii oraz nudnych piosenek. Pamiętać należy jednak, że i tu
znajdziemy kilka perełek jak choćby najsłynniejsze „I dreamed a
dream”.
Czy
warto wybrać się więc na „Nędzników”? Ja bym mimo wszystko
polecił, ze względu na nowatorskość obrazu oraz bogate tło
techniczne, które naprawdę wprawia w zachwyt. Należę też
przecież do mniejszości, na której oryginał nie zrobił
szczególnie pozytywnego wrażenia. Reszta dała się oczarować
bezgranicznie i tym właśnie film spodoba się najbardziej.
-
Łukasz Kowalski