sobota, 4 lutego 2012

Idy marcowe

Kto tu z kim trzyma?
Jestem Europejczykiem, co sam z dumą podkreślam. Dlaczego? Ponieważ przerażają mnie Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. Co z tego, że filmy kręcą najlepsze na świecie (nasze, często pseudoambitne kino europejskie jest jednak sporo uboższe), skoro gdy idzie o siłę intelektu to generalnie są daleko za nami. Mowa przecież o narodzie, w którym prawie 50% populacji uważa, że „Gwiezdne wojny” powstały na podstawie zdarzeń autentycznych, w którym uważa się, że Francja nie jest państwem, a jedynie stolicą jakiegoś kraju, gdzie w końcu 67% ankietowanych widziałoby na fotelu prezydenta George’a Clooneya. Dla tej ostatniej grupy „Idy marcowe” będą poniekąd zapisem na taśmie filmowej ich skrytych marzeń. George Clooney bowiem gra w tym filmie (którego jest zresztą również reżyserem) kandydata na prezydenta Partii Demokratycznej. Ostrzegam jednak, że ta sama grupa widzów byłaby filmem strasznie zawiedziona. Dlaczego? Bo nie jest to kinowa wersja „Ekipy z New Jersey” (teraz to lecę hipokryzją, gdyż sam od czasu do czasu śledzę nowe, fascynujące perypetie  Snookie) tylko świetne, ambitne kino. A do tego, mimo że polityczne, bardzo wciągające. 
„Idy marcowe” to w stu procentach film Clooneya. Jak już wspomniałem jest jego reżyserem, gra ważną rolę drugoplanową, a na dodatek sam brał udział w tworzeniu scenariusza i został jednym z głównych producentów. To był właśnie powód, dla którego nie do końca wierzyłem w „Idy marcowe”. Fanem Clooneya nigdy specjalnym nie byłem. Aktorem jest dla mnie często monotonnym i bez wyrazu. Ciągle ten słynny uśmieszek, idealnie dobrany garniak i świetna fryzura. A gdy już zrzuci z siebie swoją marynarę, to wszyscy się podniecają jego ogromnym talentem („Gniew oceanu” czy przeceniana kreacja w „Syrianie”). Oczywiście doceniam pewne udane projekty w jego filmografii, jak przezabawna rola u braci Coen w „Tajne przez poufne”, ale do końca nigdy się nie przekonam. Z czystej przyzwoitości nie wypomnę „Batmana i Robina”. Co do reżyserskiego kunsztu, też za bardzo się nie przekonałem. Widziałem co prawda tylko „Good night, and good luck”, ale w jego ubogiej filmografii reżyserskiej jest to najważniejszy obraz. Zdobył nominacje do nagród akademii aż w sześciu kategoriach, w tym za najlepszego reżysera. Zgadzam się, że jest to film dobry, ale nic ponadto. Trochę nudny, trochę przegadany. I nic z niego wielkiego nie wynika. Z „Idami marcowymi” miało być tak samo. Błąd!
Bardzo sprytnie zostajemy wrzuceni na samym początku w środek kampanii wyborczej. Na razie jeszcze na poziomie partyjnym (w USA mamy bowiem jedynie dwie partie – demokratów (to ci lewicowi) i republikanów (ci z prawej strony mocy), którzy na początku wystawiają po dwóch kandydatów walczących między sobą, by na końcu z każdej partii o ciepłą posadkę w Białym Domu walczyło po jednym faworycie.). Jednak ta właśnie rywalizacja partyjna wydaje się być bardziej krwawa niż wybory właściwe. Poznajemy Stephena Myersa  (Gosling), młodego i ambitnego rzecznika prasowego gubernatora Mike’a Morrisa (Clooney). Współpraca układa się znakomicie. Tym bardziej, że Myers faktycznie widzi w swym gubernatorze idealnego kandydata na prezydenta. Oczywiście jest świadkiem pewnych fałszywych zagrań, ale traktuje je jako mało ważne i niegroźne zagrywki prowadzące do celu. Wszystko zmienia się, kiedy poznaje pewną brzydką prawdę na temat swego kandydata. Zabawa zaczyna się komplikować, chłopak wpada w brudną grę polityczną. Szantażowany przez żądną sensacji dziennikarkę (Tomei), rozdarty między tym co dobre dla pracy, a tym co dobre dla jego ukochanej (Wood) Stephen powoli przesuwa swoje granice moralne staczając się na dno politycznego bagna. Wszystko dostosowane do fantastycznego tempa, które przez ani jeden moment nie zwalnia. 
„Idy marcowe” to znakomicie dobrana obsada. Absolutnie genialny jest Ryan Gosling, przeżywający w tym roku prawdziwie znakomity okres. Błyszczał już w „Drive” i „Kocha, lubi, szanuje” (nominacja do Złotego Globa za najlepsza rolę komediową). Jego kreacja w „Idach marcowych” to powrót do znakomitych kreacji dramatycznych. Również nominowany do Globa za rolę dramatyczną. Obraz człowieka tak zagubionego, ale i zdeterminowanego, a na dodatek czasami żądnego zemsty sprawia, że nie wiemy, czego się po nim właściwie spodziewać. Podkreśla to bardzo udane zakończenie. Sądzę, że wielką krzywdą byłoby pominięcie go w zbliżającym się wyścigu oscarowym.
Reszta obsady radzi sobie równie dobrze. Zwłaszcza Philip Seymour Hoffman, Paul Giamatti i Marisa Tomei. Bohaterowie przez nich stworzeni są pełni emocji i prawdziwi. Nie szkodzi im fakt, że pojawiają się w zaledwie paru scenach. Miło patrzy się też na Evan Rachel Wood, którą traktowałem raczej jak gwiazdkę serialową. Sam nie wiem czemu.
Jest też sam pan reżyser, w klasycznej roli cynicznego polityka. Clooney inteligentnie w swoich filmach przyjmuje role drugoplanowe pozwalając lśnić pierwszemu planowi. Bardzo dobry pomysł.
Dlaczego „Idy marcowe”? Tytuł ewidentnie nawiązuje do zabójstwa Juliusza Cezara. Zabił go rzekomy przyjaciel Brutus. W filmie Clooneya nie chodzi raczej o zdradziecką przyjaźń (choć i ten element jest tu bardzo sprytnie przemycony), ale o intrygi polityczne. O ustawianie stołków, o to, jak człowiek przestaje się liczyć w walce o władzę. Po prostu o to, że politycy dla władzy zrobią wszystko i powiedzą wszystko. Niewygodne sprawy zamiata się pod dywan, a przeszkadzającym ludziom zamyka się usta.
Historia niby stara jak świat, ale pozwalająca na zbudowanie ekscytującej fabuły. Niczego nie możemy być tu pewni. Czy on na pewno działa w dobrej wierze? Czy ta dziewczyna na pewno popełniła samobójstwo? No, coś fantastycznego. Do tego muzyka Desplata podkreślająca rosnące napięcie. Podejrzewam, że bez obrazu sporo straci, ale w filmie spełnia się idealnie.
Wybór George’a Clooneya na kandydata na prezydenta jest jak wybór Dody na premiera Polski. Przeczytałem gdzieś jednak, że nasi rodacy na fotelu prezydenta widzieliby najchętniej Jolantę „nauczycielkę stylu” Kwaśniewską lub Tomasza Lisa. Czy zbliżamy się do poziomu Amerykanów? Chociaż jeżeli do wyboru mamy Jarosława Kaczyńskiego albo Bronisława Komorowskiego, to czemu nie wybrać George’a? Przynajmniej robi dobre filmy.

- Łukasz Kowalski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz