Moja Marilyn Monroe
Mój romans z Marilyn zaczął się dawno temu, od chwili kiedy słynna MM wbiegła na peron kolejowy w filmie „Pół żartem, pół serio”. Wystarczyła ta jedna scena, bym pojął, na czym polega fenomen najsłynniejszej blondynki świata. A właściwie, bym wpadł w jej sidła, bo logicznie nie umiem wytłumaczyć magnetycznej siły przyciągania Marilyn Monroe. Dlatego z wypiekami czekałem na premierę Tygodnia. Ciekaw byłem, jak obraz przedstawi jedyną w swoim rodzaju ikonę kina.


Film nie jest obrazem mówiącym tylko o Marilyn Monroe. Oczywiście to ona znajduje się w centrum wszystkich wydarzeń, jednak zainteresowania twórców filmu nie ograniczają się do zaprezentowania obrazu fenomenu kobiecej ikony. Być może niespodziewanie dla niektórych, reżyser przy okazji historii swojej bohaterki podejmuje rozważania nad aktorstwem i jego celowością, możliwościami. Jak grać, czym różni się gra w teatrze od gry przed kamerą, czy w ogóle czymś się różni? Monroe chcąc udowodnić swój talent i potencjał zapisała się do słynnego Actors Studio i nauki pobierała u twórcy kontrowersyjnej Metody, Lee Strasberga. Metoda to sposób grania, wymagający od aktora niemal całkowitego oddania się roli i wejścia głęboko w psychikę granej postaci. Mówi się, że często ma to zgubne skutki odbijające się na osobowości aktora, który po prostu traci kontakt z rzeczywistością. Monroe jest najczęściej podawana jako wzorcowy przykład takiego zagubienia się. Na planie „Księcia i aktoreczki” Marilyn spotkała się z wybitnymi brytyjskimi aktorami teatralnymi, którzy gardzili Metodą. Laurence Olivier był jej najgłośniejszym przeciwnikiem. Padają też słynne słowa, które miał jej powiedzieć w trakcie produkcji „Ty masz być po prostu sexy”. Dodatkowo pojawia się wątek zazdrości i chęci pragnienia wrócenia do młodości. A to za sprawą Vivien Leigh (Julia Ormond). Kiedy Olivier ogłosił, że zabiera się za przeniesienie słynnej sztuki teatralnej na wielki ekran wszyscy byli przekonani, że główną rolę kobiecą zagra partnerująca mu w teatrze małżonka. On jednak podziękował gwieździe „Przeminęło z wiatrem” i do współpracy zaprosił słynną sexbombę. Podobno bardzo zabolało to Leigh, która poczuła się po prostu za stara. W filmie opisuje się też jej obawy co do zauroczenia męża MM. Pragnęła tego sexapilu, który miała ona, tej świeżości i młodości. Podziwu. Ironicznie Monroe chciała być tak uznaną aktorką jak Leigh.
Nie wiem na ile aktorzy grający w „Mój tydzień z Marilyn” posługują się Metodą, ale w filmie wypadają bardzo naturalnie i prawdziwie. Na oklaski zwłaszcza zasługuje Michelle Williams, która w tegorocznym wyścigu oscarowym wydaje mi się być największą konkurencją dla Maryl Streep. Pamiętam, że jej wybór
wzbudzał sporo sprzeciwów. Każdy kojarzył z Monroe raczej Scarlett Johansson, która cały czas pozuje na następczynię Marilyn. Dziś jestem niemal pewien, że nie poradziłaby ona sobie tak znakomicie jak Williams. Mimo dyskusyjnej urody oddała ona ogromny sexapil i urok gwiazdy. Nie przerysowała przy tym karykaturalnie swojej bohaterki. Jej Monroe ma sporo z Michelle Williams, nie jest kiczowatą kalką. W wykreowaniu tak świetnie postaci niewątpliwie pomaga również dobrze skrojony scenariusz. Od początku budowania napięcia wokół osoby aktorki mamy poczucie, że obcujemy z pewnym sacrum. Wyczekujemy chwili, kiedy wyląduje jej samolot i kiedy Ona z niego wysiądzie.

Niesprawiedliwe byłoby zignorowanie drugiego planu, czyli fenomenalnego (już nominowanego za swoją kreację do Oscara) Kennetha Branaghama w roli reżysera. Oddał precyzyjnie swoje zauroczenie i pożądanie do Marilyn, ale przy tym wielką irytację jej słabościami. W rolach epizodycznych błyszczy doskonała Judi Dench i dostrzegany od niedawna przeze mnie Dominic Cooper. Na dokładkę mamy Emme Watson, którą dosyć dziwnie oglądało się bez mundurka z Hogwartu. Przyznaję jednak, że wykazała się niezwykłą lekkością i wyczuciem sceny. Przyjemnie też popatrzeć na jej uroczą buzię. Z trójki małych czarodziejów to właśnie chyba jej wróżę największą karierę.
Możliwe, że jestem trochę nieobiektywny w mojej wysokiej ocenie. „Mój tydzień z Marilyn” jest przede wszystkim zilustrowaniem moich wielkich marzeń, które nigdy się nie ziszczą, a które dane było przeżyć młodemu Colinowi. I nie chodzi tu tylko o przelotny romans z największą ikoną kobiecości i sexu, ale o znalezienie się w środku produkcji filmu rodem ze starego Hollywood. Ileż bym dał, żeby móc zobaczyć, jak pracowali Sir Laurence Olivier i Marilyn Monroe. Zobaczyć, jaką prywatnie była Vivien Legih i jak wymienia się poglądami z Monroe. Film Simona Curtisa spełnił przez chwilę moje marzenia.
- Łukasz Kowalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz