niedziela, 12 lutego 2012

Żelazna dama


Kobieta, która wolała towarzystwo mężczyzn
W ostatnim czasie przyszło obejrzeć mi dwa filmy o niezwykłych kobietach historii. Tydzień temu pisałem o Marilyn Monroe, którą Simon Curtis uczynił główną bohaterką swego filmu. Wczoraj wraz z kolegą wybrałem się na film „Żelazna dama”, a jako że obaj bardzo interesujemy się polityką, to nie baliśmy się biografii Margaret Tatcher. Ja, będąc po niedawnym seansie „Mojego tygodnia z Marilyn”, wiedziałem, że oba obrazy będę zmuszony chcą nie chcąc porównać. I porównałem.
Ponieważ nie każdy interesuje się polityką (choć moim zdaniem każdy powinien) czuję się w obowiązku szybko powiedzieć, kim była pani Tatcher. Pierwsza kobieta premier w Wielkiej Brytanii urzędująca aż jedenaście lat. Wywodziła się z prawicowej partii, uratowała brytyjską gospodarkę przed całkowitym załamaniem i bankructwem. Dokonała tego jednak wprowadzając drastyczne reformy, uważane przez wielu za brutalne i niesprawiedliwe dla biedniejszej warstwy społecznej. Dokonała tego, czego bało się wielu mężczyzn.
Teoretycznie tego wszystkiego dowiemy się właśnie z filmu „Żelazna dama”, ale tylko teoretycznie, gdyż całość jest bardzo chaotyczna i niespójna. Reżyser skacze z wątku na wątek nie pozwalając widzowi skupić się na żadnym z konkretnych zdarzeń w życiu Margaret. Wiemy właściwie wszystko, ale i nic. Autorka hitowego filmu „Mamma Mia!” postanowiła pójść na łatwiznę, serwując widzom zwykłą i dosyć banalną biografię. Poznajemy Tatcher za młodu, obserwujemy kolejne etapy dążenia do władzy i zdobywania szczebli kariery politycznej. Mamy podane to jednak w ekspresowym tempie, bez szczególnego oglądania się na jakieś specjalne momenty. Trochę przypomina mi to obraz „Niczego nie żałuję”, kinowy portret Edith Piaf z 2007 roku. W warstwie fabularnej obrazy są do siebie bardzo podobne - szalone skakanie ze zdarzenia na zdarzenie, brak większej chronologii i chwili wytchnienia pozwalającej na jakąś analizę. Oba obrazy łączy też znakomita rola pierwszoplanowa. Tam absolutnie fenomenalna Marion Cottilard, która otworzyła sobie drzwi do światowej kariery. Tu, po prostu królowa kina.
Moja mama po tym jak pokazałem jej zwiastun filmu od razu uznała kreację Streep za oscarową. Tych kilka ujęć, które widzimy w trailerze faktycznie prezentują już fantastyczny koncert gry aktorskiej. Jest to jednak jedynie przedsmak tego, co Meryl pokaże przez prawie dwugodzinny film. Zabrzmi to może dosyć banalnie, ale ona faktycznie stała się Margaret Tatcher. Każdym gestem, każdym wypowiedzianym słowem przekonuje widza w stu procentach, że nie mamy już do czynienia ze zdobywczynią dwóch oscarów, ale twardą panią premier. Uważana za najlepszą współczesną aktorkę Streep zastosowała ciekawą metodę aktorską,  odmienną od tej, którą wykorzystała Michelle Williams w roli Monroe. W „Mój tydzień z Marilyn” pokazała tylko (aż?) pewną wersję, interpretację, Streep postanowiła oddać się swojej bohaterce bez reszty. W budowaniu tak świetnej postaci pomaga scenariusz, skupiający się tylko na głównej bohaterce. Tło wydarzeń jest pretekstem na ukazanie intymnego obrazu Tatcher. Jest to i siłą, ale i bolączką filmu Phyliddy Lloyd. Jak mówiłem ogromną radość sprawia podziwianie znakomitej Streep, ale nawet znakomita kreacje nie uratuje kulejącego i pędzącego jak Mel Geibson po alkoholu scenariusza.
Na koniec krótko chcę wspomnieć o muzyce z filmu, która mnie rozczarowała.  Thomas Newman jest uznanym kompozytorem, tworzącym pełne i spójne soundtracki (jak choćby świetna muzyka do „Drogi do szczęścia” Sama Mendesa nagrodzona nagrodą OBF). Tu zaserwował chyba najgorsze swoje dzieło, a przy tym bardzo przejmujące i wzruszające. Ścieżka dźwiękowa jest właściwie jak cały film, bardzo nierówna. Momentami aż chce się wyłączyć dźwięk, gdy muzyka za bardzo „wybija” się z obrazu i wydaje się kompletnie nie pasować do danej sceny. Zdarzają się jednak chwile (jak scena finałowa), gdy muzyka niemal wyciska nam łzy z oczu niczym wredna cebula. Właśnie ta nierówność w jednym soundtacku jest dla mnie tak zaskakująca.
„Żelazna dama” to klasyczna biografia, nie różniąca się niczym specjalnym od typowych telewizyjnych produkcji opowiadających o słynnych ludziach. Ocenę i poziom podnosi absolutnie bezbłędna  w swojej kreacji Streep, która  już chyba powinna szykować miejsce na kolejną, trzecią nagrodę akademii. Producenci będą musieli jeszcze trochę poczekać. 

- Łukasz Kowalski

1 komentarz:

  1. Rzeczywiście, Streep bezbłędna. Thomasa Newmana również darzę ogromnym szacunkiem, w moim przypadku za filmy takie jak "American Beauty" oraz "Bracia". W moim odczuciu biografia Thatcher przedstawiona została nieco ciekawiej niż w Twoim, a niespójność odbieram pozytywnie i dla mnie to jeden z plusów filmu.
    PS Zastanawia mnie, o której konkretnie scenie piszesz, jako o wyciskającej łzy? Osobiście należę do tych, co czasem uronią łżę na filmie, ale chyba w tym przypadku nie potrafię sobie przypomnieć, w którym momencie mogło się to zdarzyć;)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń