poniedziałek, 26 marca 2012

127 godzin

127 godzin z naturą

Nagrody OBF2012:
FILM, scenariusz,
muzyka, zdjęcia,
montaż
Nominacje OBF2012:
reżyseria, aktor,
utwór muzyki
filmowej,
zwiastun,
plakat
„Slumdog. Milioner z ulicy”, obsypany nagrodami, doceniony ośmioma Oscarami (w tym za najlepszy film, scenariusz, reżyserię, muzykę, montaż, zdjęcia) rozczarował mnie. Owszem, od strony technicznej nie można mu było zarzucić niczego, Danny Boyle popisał się umiejętnością opowiadania, znakomitym panowaniem nad formą i… znajomością rynku. Nie wiem jak to możliwe, że arcydzieło formalne o pustej warstwie merytorycznej przekonało do siebie krytykę, zgarniając wszystkie nagrody sprzed nosa polityczno-gatunkowej bombie w postaci „Frost/Nixon” Rona Howarda. Boyle zaczarował widzów na całym świecie i do hollywoodzko-bollywoodzkiej historii Kopciuszka udało mu się dorobić sztuczną ideologię. Kolejny film angielskiego reżysera – „127 godzin” – ma w sobie dużo ze „Slumdoga”, ale na szczęście, w zupełności się różni w warstwie merytorycznej.

„127 godzin” zaczyna teledysk o wolności, opowiadany schematami i językiem popkultury. Poznajemy bohatera – Arona Ralstona (James Franco) – który w poszukiwaniu adrenaliny, chcąc w pełni odczuwać wolność, podróżuje po kanionie w samotności, z kamerą, rowerem oraz plecaczkiem na niezbędne rzeczy. Jak sam przyznaje – kanion to jego drugi dom. Biega, bawi się, skacze ze skały na skałę, popisuje się umiejętnościami. Obiektyw podręcznej kamery zawsze kieruje na swoją twarz, lubi oglądać swoje odbicie. I po milionach pewnych, bezbłędnych kroków przytrafia mu się ten jeden niewłaściwy. Zostaje uwięziony przez gigantyczny kamień, który przygniata mu dłoń. Właśnie wtedy kończą się pełne epickiego oddechu plenery, ginie lekka muzyka, gdzieś zostaje wyciszony wolnościowy manifest. Pojawia się tytuł i zaczyna ciasny dramat jednego aktora.

Od szerokiego ujęcia kanionu w promieniach słońca po dłoń uwięzioną między skałami - Boyle zapewnia widzom wizualną karuzelę. Kontrastuje popkulturowe wyobrażenie wolności (rozwiane włosy, szerokie równiny w świetle słońca, lekka muzyka) z ciasną szczeliną skalną. Zastanawia się nad wolnością i pokorą. Główny bohater, Aron Ralston był pewien, że jest człowiekiem wolnym. Jego wycieczki za miasto, odcięcie się od rodziny i znajomych miało być oznaką niezależności od świata i „systemu”. Przeskakując ze skały na skałę czuł się panem i władcą, zaspokajając swoją męską dumę i egotyzm. Wydawało mu się, że poskramia naturę i integruje się z nią. Myślał, że natura bierze udział w procesie jego uwalniania z więzów globalnej wioski, że to dzięki niej może być kimś wyjątkowym, zyskać prawdziwą, niepowtarzalną osobowość. A wszystko to miało sprawić, że będzie widział siebie kimś wielkim. Boyle konfrontuje wyobrażenia Arona z obojętną na jego losy, niewzruszoną naturą. Wraz z kamieniem spadającym na jego dłoń zaczyna się proces przemiany. Na naszych oczach reżyser zderza myśli bohatera z prawdą. Gdy jest uwięziony, daje wyraz swoim pragnieniom w popkulturowych obrazkach. Pragnąc napoju, myśli obrazami z reklam. Wspominając błędy młodości, ubiera je w klisze telewizyjnego dramatu. Okazuje się takim samym niewolnikiem globalizmu, jak każdy inny człowiek. Czy rzeczywiście był wolny? Czy naprawdę wiedział, czym jest wolność?
Z czasem, Aron zaczyna zdawać sobie sprawę z popełnionych błędów. Widzi w głazie boskie przesłanie, które miało zmienić jego podejście do otaczającego go świata, miało stanowić swoistą szansę na zmianę przyszłości, poprzez poprawę błędów przeszłości. I wówczas, gdy kończy się ostatnia ze 127 godzin, Aron jest już zupełnie odmienionym człowiekiem.
„127 godzin” mogło się nie udać. Temat wydawał się nie filmowy, nudny. Na szczęście Danny Boyle popisuje się niesamowitym reżyserskim rzemiosłem, umiejętnością ciekawego opowiadania, dobrą pracą z aktorami i współpracą ze specami od strony wizualnej. Świetne są zdjęcia Anthony’ego Dod Mantle’a (nagrodzonego za „Slumdoga” Oscarem i nagrodą OBF) i Enrique Chediaka, połączone w szybkim, pomysłowym montażu Jona Harrisa. Świetnie prezentuje się scenografia udająca kanion skalisty. Pięknie pobrzmiewa muzyka A. R. Rahmana, ze świetnym motywem głównym. Integralną częścią filmu są również piosenki – „If I rise” Dido i „Festival” Sigur Ros. Szczególnie pięknie brzmi ta druga, towarzysząca filmowemu finałowi.
Ale gigantyczny udział w końcowym sukcesie „127 godzin” miał James Franco, który stworzył rolę niesamowicie dojrzałą i emocjonalną. Czasem kamerze zostaje tylko on i na nim spoczywa pełna uwaga widza. Wtedy daje prawdziwy popis aktorskich umiejętności.
Danny Boyle miał pomysł na ten film. Funduje widzom prawdziwą ucztę dla oka, jednocześnie sięgając do niesamowicie uniwersalnej tematyki. Momentami szokuje, momentami pociesza. „127 godzin” to piękny film, niezwykle hipnotyzujący i wzruszający. To dzieło dojrzałe, skończone.
 

- Alek Kowalski

3 komentarze:

  1. interesująca interpretacja, jak na "puste merytorycznie, arcydzieło formalne"

    co do filmu się zgadzam, choć nie zastanawiałam się tak głęboko nad iluzorycznością wolności i przełomem, jakim okazała się konfrontacja z dziką naturą; dla mnie to był tylko przydługi teledysk z ładnymi widoczkami, ale może masz rację i była w nim jakaś większa, egzystencjalna myśl, której zwyczajnie nie dostrzegłam

    OdpowiedzUsuń
  2. Ania: Moim zdaniem jest to dosyć wyraźna treść. Warto może zobaczyć "127 godzin" po raz kolejny? :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie krytykujcie tego filmu. Przecież to jest głęboki film z przekazem. Ogarnijcie :D

    OdpowiedzUsuń