środa, 7 marca 2012

Wstyd


Ten ohydny seks!
Barney Stinson (Neil Patrick Harris) – młody i atrakcyjny pracownik nieznanej korporacji (nawet jego przyjaciele nie wiedzą czym się zajmuje), jego życie toczy się wokół kobiet i ich zdobywania. W jednym z odcinków spisuje listę 200 dziewcząt, z którymi spędził noc, a był to dopiero trzeci sezon „Jak poznałem waszą matkę”. Hank Moody (David Duchovny) – rozwiedziony i uzależniony od seksu wszelkiego rodzaju pisarz, który poprzestał na jednym bestsellerze. No i Samantha Jones  (Kim Cattrall) – kobieta wyzwolona, wzięta bizneswoman. Mówi o seksie, myśli o seksie, czyta o seksie, śni o seksie i uprawia dużo, duuuuużo seksu. Kim są ci ludzie? To najwyraźniejsze, najbarwniejsze i wręcz kultowe już postaci najbardziej wziętych seriali ostatnich lat: „Jak poznałem waszą matkę”, „Californication” i „Seks w wielkim mieście”. Są też dowodami na to, że temat seksu nie tylko przestał być tematem tabu, ale wdarł się do pierwszej ligi scenariuszowych wydarzeń.
Seks rządzi światem. Stał się głównym towarem na sprzedaż. Film „Wstyd” pokazuje jak groźnym towarem jest dla dzisiejszego człowieka. Jak jego wartości i niezwykłość została zbagatelizowana. Bohater dzieła Stevena McQueena, Brandon (Michael Fassbender), żyje seksem. Zaraz po przebudzeniu udaje się pod prysznic gdzie rozpoczyna dzień od masturbacji, by zaraz potem w drodze do pracy, obserwować wszelkie osobniki płci przeciwnej pod kontem erotycznych myśli. Następnie w biurowcu, w którym pracuje ogląda parę filmów pornograficznych w necie by po chwili znów udać się do ubikacji w wiadomych zamiarach. Dzień kończy z ekskluzywną (choć nie zawsze) prostytutką. A nawet i po tym udaje się jeszcze czasami przed swojego wypasionego laptopa by pooglądać rzeczy, o istnieniu, których nie miałem do tej pory bladego pojęcia. Pewnego dnia z niezapowiedzianą wizytą wpada młodsza siostra.
McQueen przedstawia Nowy Jork jako dosyć ekskluzywny, ale jednak burdel. Brandon niema tam problemu by zachęcić kogokolwiek (tak, tak nie chodzi tu tylko o panie) na przelotny seks. Zresztą scena, w której główny bohater upada na samo dno decydując się na pożycie z innym mężczyzną jest jedną z najmocniejszych scen w filmie. Reżyser sprowadza go do najniższego kręgu piekielnego (bardzo sugestywne czerwone kolory przeważające w klubie gejowskim) niczym Dante w „Boskiej komedii”. Ten upadek na samo dno, poprzedzony wcześniejszą próbą wyrwania się z uzależnienia, jest bardzo dosadny. McQuennowi udało się wzbudzić w widzach współczucie dla bohatera, mimo, że teoretycznie fizycznych cierpień nie przechodzi.
Nie do końca rozumiem po co w filmie wprowadza się postać Sissy (Carey Mulligan), młodszej siostry głównego bohatera. W reżyserskim zamyśle zapewne miała być sumieniem Brandona, jego zwierciadłem i tytułowym wstydem. Niestety McQueen pokusił się o zrobienie z dziewczyny chimerycznej i zgubionej panienki, która sama nie wie czego chce od świata. Mimo iż odgrywająca swoją rolę Mulligan wypada całkiem przyzwoicie (po udanym debiucie w „Była sobie dziewczyna” prezentowała raczej się jako aktorka jednej, dosyć znudzonej, miny – „Nie opuszczaj mnie” czy „Drive”) to i tak nie można oprzeć się pokusie, że Sissy znalazła się tu przez przypadek. Jej wątek i postać obniża poziom zakończenia. Po ponad godzinnym seansie finał jaki serwuje widzą reżyser wydaje się zbyt banalny i uproszczony. Jeszcze kilka lat temu został by uznany za nowatorskie wyzwanie, ale dziś za typowe i zrodzone z braku lepszego pomysłu.
W rolę Brandona bezbłędnie wcielił się znakomity Michael Fassbender. Nominowany do Złotego Globa i bezczelnie pominięty w oscarowym wyścigu. Podjął się niebywale trudnego wyzwania, zagrał rolę bardzo intymną i nie chodzi mi jedynie o rozbierane sceny, którymi film jest przepełniony. Fassbender obnaża Brandona przed wszystkim psychicznie. Zachwycające są sceny, w których widzimy jego ciche ale i głośne cierpienie. Ostatnim razem taki aktorski ekshibicjonizm widziałem przy fenomenalnej Natalie Portman w „Czarnym łabędziu”. Obu rolą przy budowaniu tak intymnych bohaterów pomagała kamera i reżyser. Darren Aronofsky w swoim filmie nie odstępował kamerą ani o krok od głównej bohaterki, widz czuł, że aż za bardzo wkracza w życie Niny, Steven McQueen buduje obrazy stateczne, koncentrujące się na bohaterze. Kadry w filmie przypominają obrazy, zdjęcia artystyczne. Najlepiej oddaje to moment koncertu Sissy gdzie kamera nie rusza się ani o centymetr „wpatrzona” w Carey Mulligan wykonującą „New York, New York”.
 „Wstyd” wydaje się iść pod prąd obecnemu trendowi krzyczącemu o seksualnej wolności i cieszącemu się życiem singlowi. Nie musimy zgadzać się z tą perspektywą, ale faktycznie zwracamy uwagę na skutki uboczne takiego stylu życia. Kwintesencją całego filmu dla mnie nie jest średni finał, ale jedna ze scen, w której Brandon udaje się z koleżanką z pracy do hotelu. Dziewczyna do której prawdopodobnie czuje coś więcej niż zwykły pociąg seksualny. W tym przypadku seks się nie udaje. Bo bohater dawno oddzielił cielesne zbliżenie od jakichkolwiek uczuć.

- Łukasz Kowalski

2 komentarze:

  1. wkurza mnie to wszechobecne interpretowanie sceny gejowskiej jako "wkroczenie do kręgów piekła Dantego", trochę obraźliwe na ludzi o takiej orientacji

    co do Mulligan, nie zgodzę się że jej postać była niepotrzebna, była pstryczkiem, który uruchomił machinę autodestrukcji w Brandonie, dodatkowo swoim zachowaniem zdradzając że to miejsce ich wychowania miało ogromny wpływ na to jakimi są dzisiaj ludźmi

    OdpowiedzUsuń
  2. Wkroczenie do najniższego kręgu piekielnego symbolizuje upadek, jak inaczej interpretować scenę, w której heteroseksualny facet, po tym jak nie udaje się mu "wyrwać" dziewczyny, jest tak zdesperowany, że decyduje się na krok w strone pożycia homoseksualnego? Podkreśla to jego desperację i uzależnienie od seksu. Nie ma to nic wspólnego z brakiem tolerancji.
    Nie zgadzam się z Towją interpretacją postaci Mulligan, mi wydaje się tylko wepchaną laleczką, która ma ratować jakoś brak pomysłu na zakończenie filmu
    Cieszę się, że możemy podyskutować, pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń