wtorek, 26 marca 2013

Władza



Wtórne kino klasy B 
Billy Taggart z twarzą Marka Whalberga to były policjant z trudną przeszłością. Obecnie pracuje jako prywatny detektyw. Pewnego dnia zostaje wynajęty przez burmistrza Nowego Jorku Nicholasa Hostetlera do śledzenia jego żony Cathleen. Burmistrz jest przekonany, że kobieta ma romans. Detektyw wykonuje swoje zadanie znakomicie, odkrywając drugie dno sprawy i polityczne brudy.
Intrygujące? Raczej nie bardzo. Wtórne? Jak najbardziej. Trudno mi zrozumieć, dlaczego to właśnie ta historia została wypatrzona na słynnej Czarnej liście i w 2009 roku podjęto decyzję o jej realizacji. "Władza" to historia jakich wiele, dodatkowo gubiąca główne wątki, przedstawiając wszelkie najciekawsze fragmenty (prowadzenie śledztwa i rozwiązywanie zagadek) na bardzo płaskim poziomie. Scenarzysta i reżyser ewidentnie próbują flirtować z kinem noir. Niestety przez głupotę postaci i najprostsze rozwiązania w historii wszystko wydaje się słabym, nieudanym żartem. Każdy poboczny wątek wydaje się równie irytujący i bezsensowny, co główna historia. Cały czas rozmyślam, co miała wnieść do filmu postać dziewczyny głównego bohatera, aspirująca do bycia aktorki, czy pierwsza scena, która po pięciu minutach okazuje się być retrospekcją. Tak bardzo  wyodrębniona, że widz od razu wie, że wątek ten odegra jeszcze większą rolę.  
Słaba historia mogłaby się obronić dobrą reżyserią. Niestety Allen Hughes sam nie wie, co zrobić z fabułą. Niby wędruje nieudolnie w kierunku noir, ale plan bez wyrazistych postaci się nie sprawdza. Nie udaje się też zrobić z "Władzy" thrillera politycznego. Wątek polityczny jest banalny i opiera się na najprostszych rozwiązaniach. Szkoda, że twórcy nie postanowili pójść w stroną na przykład "Id marcowych", czy "Autora widmo", żeby nadać filmowi charakteru. Co gorsza, każdy bohater jest czarno-biały. Chyba twórcy nie chcą, by widzowie przypadkiem zbytnio się przemęczyli intelektualnie.  
Do kin przyciągnąć miała chyba przede wszystkim gwiazdorska obsada. Mimo, że jest to zdecydowanie najmocniejsza strona "Władzy", to i tak nikt nie gra na sto procent, nikt nie sili się na głębsze przedstawienie swojej postaci. Mark Wahlberg gra jak zwykle, tą samą miną, męski facet z brakiem szerszej aparycji. Nie wypada to jednak słabo, gdyż rola tylko tego wymaga od Wahlberga. Gorzej z jego zachowaniem. W treści scenariusza jego posunięcia są momentami absurdalnie śmieszne, ale to już nie wina aktora. Rozczarowuje za to Russell Crowe wcielający się w rolę burmistrza Hostetlera. Australijczyk wydaje się nawet nie próbować zagrać nic więcej, niż ponad polityczne stereotypy. To jedno z największych rozczarowań, zwłaszcza, że mamy w pamięci jego inne, znakomite kreacje. Czekam na powrót do dawnej formy. Najlepiej wypada Catherine Zeta-Jones. Jako jedyna stara się coś wydobyć ze swojej postaci. Niestety we "Władzy" nie poświęca się jej zbyt wiele czasu i uwagi.
Iście koszmarny jest za to drugi plan. Każda z epizodycznych postaci jest do bólu przejrzysta i oczywista. Świat we "Władzy" dzieli się na tych dobrych i złych. Przy czym źli to po prostu "złe bandziory", a ci dobrzy to pozbawieni charakteru, praworządni nudziarze. Dlatego tak bardzo irytująca jest postać czarnoskórego policjanta i homoseksualnego przeciwnika politycznego burmistrza Hostetlera (btw. poprawność polityczna w tym filmie też nie pomaga w kreowaniu naturalnego świata). Zwrócić można uwagę jedynie na Alone Tal, która przejawia jakiekolwiek umiejętności komediowe. Niestety ograniczają ją słabe żarty, z których nie śmiałby się nawet Karol Strausburger.
"Broken city" jest niczym słaby film klasy B puszczany czwartkowymi wieczorami w TVP2. Szkoda tylko, że zgodzili się na udział w tej farsie takie aktorskie znakomitości. Mam nadzieję, że przynajmniej dostali solidne gaże.

- Łukasz Kowalski

1 komentarz:

  1. Ooo, serio? A ja myślałam, że to będzie całkiem niezły film. Crowe mnie zmylił... Szkoda.

    OdpowiedzUsuń